Sajgon był pierwszym i
ostatnim przystankiem naszego tripu do Wietnamu. To jedno z tych miejsc, w których przeciera się oczy ze zdumienia, że to wszystko jakimś cudem funkcjonuje, a kiedy już wsiąkasz i stajesz się po części uczestnikiem tego szaleństwa, reszta przychodzi całkiem naturalnie. Przyjechaliśmy tutaj jako kompletne żółtodzioby, a powróciliśmy całkiem nieźle zaprawieni. Pierwszy nocny rajd taksówką z lotniska do centrum zaliczałam do co najmniej ekstremalnych, gdy otoczeni morzem skuterów
przeciskaliśmy się przez kolejne skrzyżowanie, po powrocie
natomiast ponownie zdarzyło nam się złapać taksę i nie raz
miałam ochotę szturchnąć kierowcę i rzucić: no jedźże,
wyprzedzaj, klakson! Wietnam tak działa na ludzi.
Po przyjeździe i zlokalizowaniu
pierwszego hostelu, jaki wynotowałam na marginesie, rzuciliśmy na
łóżka plecaki i po dwóch dobach podróży zamiast runąć w poduszkę, z marszu ruszyliśmy w miasto w poszukiwaniu jedzenia. Wałęsaliśmy się trochę po uliczkach zaskakująco sennego Sajgonu, aż zupełnym przypadkiem dotarliśmy w okolicę, gdzie od widoku i
zapachu jedzenia kiszki grały marsza, czyli na Bui Vien.
Szczególnie dobrze wspominam barbeque na Bui Vien, gdzie na małych, plastikowych krzesełkach tłumy pałaszowały szaszłyki wszelkiej maści: wołowina, wieprzowina, krewetki, papryczki, kurze łapki, kałamarnice, ośmiornice - wystarczyło wskazać palcem i chwilę później lądowały na talerzu, dymiące, przyrządzone w... grillu zrobionym ze starej, metalowej umywalki. Kręci się? Kręci.
Piwo tańsze niż woda - to nie mogło skończyć się dobrze.
Zupa pho to temat rzeka. Osobiście uskuteczniałam pho na śniadanie, drugi obiad i trzecią kolację, w każdej części Wietnamu, co daje mi nie najgorsze rozeznanie w tym temacie. Pierwszą zupą, którą zjedliśmy w Wietnamie strasznie się zachwyciliśmy, a z perspektywy czasu wiem, że ani nie była najlepsza, ani nawet nie do końca uczciwa. Ale im dalej w pho, tym lepiej.
Chaos chaosem, ale drzewa ponumerowane, a w całym tym bajzlu panują jakieś abstrakcyjne zasady. Każdy zmiata własny kawałek ulicy, zasady ruchu drogowego nie istnieją, a jednak każdy wie, co robić i na kogo trąbić - odwieczna zagadka.
Sajgonki w Sajgonie popijane piwem Saigon, kto da więcej?
Kolejne nudle, jeszcze więcej owoców morza. Kuchnia wietnamska jest nie do podrobienia w europejskich warunkach, a na pewno nie w cenie, na jaką moglibyśmy sobie pozwolić. Opiera się całkowicie na lokalnych, świeżych produktach, nie ma typowych marketów z mrożoną żywnością, nie ma puszkowanych konserw. Super zdrowo!

Jest i ona: najlepsza pho, jaką jedliśmy. Jak trafiliśmy w to miejsce? Ostatniego poranka wyszperałam w sieci dość subiektywną listę najlepszych pho w Sajgonie. Nie było ich sporo, były dość mocno rozrzucone po mieście, toteż wybraliśmy tę najbliższą. Gdy dowiedzieliśmy się, że życzą sobie za zupę 45k dongów, przez moment, już z przyzwyczajenia, próbowaliśmy negocjować cenę, ale kobieta machnęła na nas ścierką jak na natrętne muchy i powiedziała, że tańszą znajdziemy po drugiej stronie ulicy. Zaalarmowani asertywną postawą i ilością miejscowych, okupujących miejscówkę, szybko się zajęliśmy jedyny wolny stolik. Aromatyczny, mięsny wywar, mnóstwo zieleniny i kiełków, rewelacyjnie przyrządzona wołowina, której władowali równo, stawiają tę pho na najwyższym schodku zupnego podium. Warto również zamówić w tym miejscu mrożoną kawę - zaczynam być monotematyczna, ale to tutaj także piłam najlepszą kawę spośród wszystkich, których kosztowałam w Wietnamie. Ukłony dla gospodarzy! Szukajcie tego szyldu:




.jpg)
Zatrzymaliśmy się w Rou Hostel, nad restauracją
Rou Vegetarian przy ulicy
Co Bac 37B,
w backpackerskim dystrykcie pierwszym. Hostel utrzymany w ciekawym, surowym klimacie
betonowych ścian i kolorowych elementów, ogromne łóżka (jak
dwuosobowe), świetna lokalizacja, 5USD.
Gdzie jedliśmy? Dwie miejscówki, które wspominamy najlepiej (czyli namiętnie fotografowane nudle, sajgonki i żaby) mieszczą się przy ulicy De Tham, pierwsza bodajże numer 22, druga ze dwa numery w jedną lub drugą stronę. Pho: dokładnie 55 Nguyen Cu Trinh, w okolicach ulicy Bui Vien. Sztos. Po tę zupę stałabym w kolejce cały dzień. Szaszłyki znajdziecie na Bui Vien, otwierają dopiero pod wieczór.
Z praktycznych wskazówek do głowy przychodzi mi jeszcze to, że taksówka z lotniska do centrum kosztuje 8 dolców i ani dolara więcej, a taksometr to największy przyjaciel każdego przyjezdnego. Bilety pociągowe najlepiej kupować na dworcu, bo nawet w miejscu, będącym rzekomo jedynym przedstawicielem kolei w centrum (o czym wiedziałam od Marka z
seat61.com) pobrali od nas sporą prowizję. Zakupy lepiej zaplanować w Hoi An, Hanoi lub Sapa, bo w Sajgonie jest raczej cienko z ciekawymi gadżetami. Po drodze założyliśmy, że niektóre rzeczy kupimy w Sajgonie, żeby nie dźwigać, bo czegoż to w Sajgonie przecież nie będzie, ale założenie okazało się błędne. Niemniej jednak zakupy w Sajgonie można zrobić np. na Benh Tanh Market albo na ulicy Bui Vien, ale to już trochę nie to samo.
A najlepsze wieczory to te, które spędziliśmy na miniaturowych, rozpadających się, plastikowych krzesełkach dla krasnoludków, popijając Bia Hoi.